Jakiś czas temu (a może już całkiem dawno), wspominałam na blogu, że moje sumienie dręczy pewna popruta poduszka, leżąca na kanapie. W uszytej przeze mnie, dobre kilka lat wcześniej, poszewce zepsuł się (bardzo nieudolnie wówczas wszyty) zamek błyskawiczny. Poszewki nie dało się zapiąć i wymagała albo naprawy, tj. wszycia nowego zamka, albo wymiany na nową. Materiał, z którego ją uszyłam, gryzł mnie już tak bardzo w oczy (podobnie, jak trzech pozostałych, jeszcze całych), że czekałam tylko na odpowiedni moment, żeby w końcu móc go zedrzeć i wyrzucić do kosza.
Wreszcie coś (relatywnie) prostego – uszyłam poduszkę na ławę do przedpokoju. Ten projekt bardzo, bardzo długo, latami całymi, czekał na swoją realizację, na szczęście samo szycie trwało nieco krócej;-) Ława w przedpokoju, już od momentu jej zakupu, który miał miejsce daaaawno temu, prosiła się o takie siedzisko. Goła wyglądała po prostu źle, żeby więc ją jakoś ubrać… przykryłam ją kawałkiem materiału, z myślą, że w wolnej chwili uszyję z niego poduchę. I tak sobie ten kawałek materiału leżał, strzępiąc się i ślizgając po powierzchni szafki, cierpliwie czekając na swoją chwilę.