Jakiś czas temu (a może już całkiem dawno), wspominałam na blogu, że moje sumienie dręczy pewna popruta poduszka, leżąca na kanapie. W uszytej przeze mnie, dobre kilka lat wcześniej, poszewce zepsuł się (bardzo nieudolnie wówczas wszyty) zamek błyskawiczny. Poszewki nie dało się zapiąć i wymagała albo naprawy, tj. wszycia nowego zamka, albo wymiany na nową. Materiał, z którego ją uszyłam, gryzł mnie już tak bardzo w oczy (podobnie, jak trzech pozostałych, jeszcze całych), że czekałam tylko na odpowiedni moment, żeby w końcu móc go zedrzeć i wyrzucić do kosza.
Szycie, i chyba ogólnie, rękodzieło, to takie hobby, które, przynajmniej w moim przypadku, powoduje gromadzenie rosnących zapasów materiałów, akcesoriów, dodatków i przeróżnych, mniej lub bardziej przydatnych, „przydasiów”. Różnego rodzaju: nożyczki, linijki, miarki i krzywiki, kredy, kredki, mydełka, radełka, igły, szpilki, nici, guziki, haftki. Pokłady: suwaków, gumek, koronek, koralików, ociepliny, flizeliny. Druty i szydełka. Książki, wykroje, magazyny krawieckie. Papier do wykrojów i kalka… Maszyna do szycia! Zapasy włóczek i materiałów… Głowa boli od samego wymieniania, a gdzie i jak to wszystko trzymać?
Oto kolejny projekt, który długo czekał na swoją kolej. Stojące w przedpokoju wiklinowe koszyki, w których przechowuję czapki, szaliki, rękawiczki i tym podobne akcesoria, od dawna prosiły się o podszewkę – co i rusz jakiś wystający wiklinowy patyczek wplątywał się w czapkę albo zaciągał nitki w apaszce. Ciach prach i powstała wyściółka, która zabezpiecza delikatną zawartość koszyków przed drapieżną wikliną;-)
Wreszcie coś (relatywnie) prostego – uszyłam poduszkę na ławę do przedpokoju. Ten projekt bardzo, bardzo długo, latami całymi, czekał na swoją realizację, na szczęście samo szycie trwało nieco krócej;-) Ława w przedpokoju, już od momentu jej zakupu, który miał miejsce daaaawno temu, prosiła się o takie siedzisko. Goła wyglądała po prostu źle, żeby więc ją jakoś ubrać… przykryłam ją kawałkiem materiału, z myślą, że w wolnej chwili uszyję z niego poduchę. I tak sobie ten kawałek materiału leżał, strzępiąc się i ślizgając po powierzchni szafki, cierpliwie czekając na swoją chwilę.
Wymęczony. Kosztem połamanych igieł, resztkami sił i cierpliwości. Koszyczek na pieluszki, który pochłonął tyle mojego czasu i energii, że sądziłam, że po skończeniu nie będę mogła na niego patrzeć! Na szczęście wyszedł na tyle udany, że wybaczyłam mu nawet pokłute od ręcznego szycia palce. Ale nie wiem, z czego cieszę się bardziej – z efektu końcowego, czy też z faktu, że w ogóle udało mi się go skończyć:-)
Organizer do powieszenia na łóżeczku był rzeczą, o której myślałam, że naprawdę by mi się przydała, jeszcze zanim łóżeczko się pojawiło. Akcesoria niezbędne przy okazji nocnych pobudek – a to trzeba przewinąć, a to coś wytrzeć, a to zmienić podkład na prześcieradło, a to przebrać niestety – walały się po podłodze albo, co gorsza, zalegały gdzieś w czeluściach szafy. Od kiedy stanęło łóżeczko, w końcu miałam na czym taki organizer powiesić…
Po baaardzo dłuuugiej przerwie odświeżyłam w końcu swoją przyjaźń z maszyną! Nie żebym o niej w międzyczasie zapomniała, o nie. Ale w ciągu ostatnich kilku miesięcy mogłam tylko patrzeć w jej kierunku z ustęsknieniem. I planować co uszyję, kiedy w końcu znowu nastanie czas szycia. Czy ten czas już rzeczywiście nastał? No cóż, jest to głównie wieczorowo-nocne szycie, przerywane bardzo częstymi wizytami u budzącego się Maleństwa, ale zawsze coś… Co wieczór po kawałeczku i… Po miesiącu może coś z tych kawałeczków będzie… Na przykład narzuta na łóżeczko:)