Koniec z łatwizną. Na uwieńczenie moich zmagań z tematem kosmetyczek i motywem kotków potrzebowałam ambitnego projektu. Bardzo fajnie jest uszyć coś w dwa wieczory, ale, z jakiegoś powodu, odczuwam większą przyjemność z efektu mojej pracy, kiedy trochę bardziej się wysilę i namęczę. A mówiąc bardziej wprost, trochę znudziło mnie już szycie łatwe i szybkie i zapragnęłam wystawić na próbę swoje doświadczenie i umiejętności krawieckie.
Po dłuższej rozgrzewce, w ramach której dotychczas uszyłam 5 innych modeli kosmetyczek (o których pisałam tutaj i tutaj), jako wyzwanie postawiłam sobie uszycie składanej, wiszącej kosmetyczki podróżnej. Wykrój oraz dokładne instrukcje, krok po kroku, jak uszyć taką kosmetyczkę, zaczerpnęłam z kursu Craftsy „Sew sturdy travel organizers”. Już na pierwszy rzut oka zapowiadało się trochę skomplikowanie, a prawdziwa skala trudności ujawniła się zanim w ogóle przystąpiłam do szycia czy nawet krojenia, tj. na etapie gromadzenia potrzebnych materiałów.
Lista materiałów potrzebnych do uszycia tej kosmetyczki jest bardzo długa, a zdobycie ich wszystkich – wyjątkowo uciążliwe. Wyobrażam sobie, że Amerykanka, która obejrzy kurs i zechce taką kosmetyczkę uszyć, wsiada do samochodu, podjeżdża do mallu, wchodzi do pierwszego lepszego jo-ann’s, których pewnie tam mają na pęczki, a które w asortymencie mają absolutnie WSZYSTKO związane z szyciem i wszelkim rękodziełem, o czym można zamarzyć, wybiera spośród mnóstwa dostępnych alternatyw potrzebne jej półprodukty i, w pełni zaopatrzona, jeszcze tego samego dnia przystępuje do szycia. W najgorszym wypadku, jeśli mieszka na prowincji i nie ma mallu w okolicy, zamawia wszystko przez internet (w tymże samym sklepie) i w ciągu dwóch dni ma już wszystko pod ręką – każda rzecz w oryginalnym opakowaniu producenta, z instrukcją obsługi.
W naszych warunkach, dla zwykłego śmiertelnika, bez firmy, nipu i konta w hurtowni tkanin i dodatków krawieckich, jest to nieco bardziej skomplikowane.
Do uszycia kosmetyczki potrzebne były:
Nich mina tego stwora wystarczy za komentarz… Ponieważ czekałam na tę nieszczęsną siatkę i tak wystarczająco długo, naprawdę byłam gotowa wsiąść w samochód i jechać gdzie trzeba, żeby ją tylko kupić i już mieć. Ale przecież nie do Łodzi ani Zabrza… Po serii telefonów poddałam się i zamówiłam metr czarnej siatki (a chciałam beżową!) w sklepie Agatex. Mam tej siatki teraz tyle, że mogę sobie jeszcze ponad 20 kosmetyczek uszyć…
Podsumowując, w kwestii zaopatrzenia w dodatki krawieckie mamy jeszcze sporo do zrobienia w naszym pięknym kraju. Nie chcąc się denerwować, staram się nie myśleć o tym, ile kosztowały mnie same koszty dostawy tych wszystkich półproduktów.
Kiedy w końcu ogarnęłam kwestię zaopatrzenia, poszło już z górki. Nie powiem, żeby było szybko i łatwo, ale krok po kroku i wieczór po wieczorze, uporałam się z wycięciem wszystkich elementów wykroju, pikowaniem, szyciem poszczególnych kieszeni, wszywaniem zamków i lamowaniem. Mimo obaw, poradziłam sobie nawet z szyciem winylu i nieszczęsnej pianki polietylenowej o grubości 4 mm, która naprawdę nie była najlepszym wyborem do usztywnienia tego modelu. Może pianka o grubości 3 mm byłaby lepsza, ale tam, gdzie zamawiałam piankę takowej nie było… Albo pianka gorseciarska?
Zgodnie z zamierzeniem, nauczyłam się kilku nowych rzeczy i trochę natrudziłam. Myślę, że było warto:-) Tematu jeszcze jednak nie zamykam definitywnie. Po pierwsze i o dziwo, zostało mi trochę tkaniny w kotki, muszę ją w przecież kiedyś wyszyć do końca! Nie wspominam o zapasie siatki kaletniczej, z którą naprawdę nie wiem, co teraz pocznę. I po drugie – wcale nie mam poczucia, że do końca zgłębiłam temat…
Jeśli przyszło Wam już do głowy, że muszę mieć kota na punkcie…
27 czerwca 2018
Skomentuj